Kojarzysz film Kickboxer? Jest sobie pewien amerykański (wiadomo) kickboxer, który leci do Tajlandii, by stoczyć walkę z tamtejszym mistrzem. Jest dobry w tym, co robi, ale oczywiście, że brakuje mu pokory i nie docenia przeciwnika, który go miażdźy i posyła do szpitala… Wówczas młodszy brat (w tej roli Jean-Claude Van Damme) podejmuje morderczy trening, by zmierzyć się z brutalnym, ohydnym i maksymalnie złym Tong Po i pomścić brata …
Nie oglądałam go lata, ale może sobie włączę skoro o nim piszę. Mam sentyment do niego, wiadomo kojarzy mi się z młodością i w ogóle. Pamiętam jak dawno dawno temu nie wszyscy mieli odtwarzacz video i to było całkiem spore coś, że masz. I pamiętam, że kasety były sprzedawane na czarnym rynku, a ich jakość była okropna, ale człowiek i tak oglądał, bo to był kawałek obcego, ale wydawało się lepszego świata.
No i to były czasy niesamowitej sławy Jean-Claude Van Damme, który był nieziemsko przystojny, walczył jak szatan i pojawiał się w wielu filmach.
Ale w sumie nie wszyscy go chyba znali, bo kiedyś w jakiejś gazecie przeczytałam o filmie, w którym !UWAGA! brały udział takie sławy jak Jean-Claude CZY Van Damme – spłakałam się. Do dziś pamiętam, że zastanawiałam się jak można nie znać JC i zrobić takiego byka w gazecie?
Ale nie o tym.
Kickboxer, czy w zasadzie każda tego historia ma określony rytm. Jest główny bohater, jest trudna sytuacja, jest jego złość, bunt i żądza zemsty, potem pojawia się mentor, więc pojawia się nauka, pokora i powtórki, potem walka dobra ze złem, na koniec dobro finiszuje wygrywem.
Powtarzalne i cudowne. Eh…
I to co mnie zawsze brało za serce, to te początki, gdy uczeń uczy się być mistrzem. Najpierw ma wielki entuzjazm, rzuca się w wir pracy, próbuje i popełnia błędy, potem wątpi czy się nadaje, bo nic nie wychodzi, chce zrezygnować, a może nawet to robi, potem przypomina sobie, dlaczego w ogóle zaczął to robić i uświadamia sobie, że bez zmian nie ma zmian i wraca.
Bierze się do pracy, nadal popełnia błędy, ale teraz już wie, że tak to wygląda i ćwiczy więcej, by nawet popełnić więcej tych błędów, bo szybciej dojdzie do wprawy. Wchodzi w pewien stan transu i ćwiczy, ćwiczy, ćwiczy. Koncentruje się tylko na tym. I potem pojawiają się pierwsze drobne sukcesy. Takie drobne, że nikogo nie obchodzą, tylko ucznia. Bo widzi różnicę. Dostrzega, że jego praca w końcu przynosi oczekiwane efekty. Tak było, gdy Jean-Claude robił swój wypasiony szpagat albo siedział pod wodą.
I potem jest test. Jak w Kickboxerze, główny bohater został zdaje się spity przez mistrza i musiał zmierzyć się w walce z lokalsami w knajpie.
Nie wiem jak Ty, ale ja zawsze z przyjemnością chłonęłam filmy tego typu, a lata 80 i 90 były ich pełne. I ta muza w tle, jeżuniu….
I wracam myślami do tego, gdy myślę o uczeniu się nowych rzeczy. Np. gdy zaczynasz ćwiczyć z jakimś trenerem na początku zipiesz, sapiesz, Twoje ruchy są niepewne, nieatrakcyjne, drżące. Rozglądasz się nieporadnie czy aby nikt nie patrzy jak w panice próbujesz ogarnąć swoje ciało, które jest w rozlazłej rozsypce. I pewnie zaczynasz wątpić, po co Ci to wszystko? Przecież wieczory na kanapie z pifkiem w ręku też są spoko…
Ale jeśli wytrwasz, krok po kroku, to po jakimś czasie trzymasz pion stojąc na jednej nodze, robisz przysiady bez kropli potu, kontrolujesz mięśnie, o których istnieniu nawet nie było wcześniej wiadomo. A co lepsze zaczynasz mieć kontrolę nad swoimi wyborami.
Tak samo jest z myśleniem o sobie dobrze, dbaniem o siebie, czy np. byciem asertywną osobą.
Też na początku możesz sapać, bo nie wydusisz z siebie nawet szeptem: „Kocham siebie”. Gdy dopiero zaczynasz asertywnie myśleć, Twoje usta drżą, gdy mówisz o swoich potrzebach. Rozglądasz się niepewnie czy ktoś zaraz Ci czegoś nie powie, nie zaśmieje się w twarz albo boisz się, że spalisz buraka. I zaczynasz wątpić. Przecież tyle lat minęło i jakoś poszło, po co teraz coś zmieniać?
Ale jeśli wytrwasz, krok po kroku, to zauważysz, że mówienie wprost o tym, czego Ci trzeba przychodzi łatwiej, zauważasz, że dzięki temu to jest bardziej oswojone i coraz odważniej sięgasz po więcej. Rośnie Ci apetyt na siebie. Zaczynasz być ciekawa/y co jeszcze możesz osiągnąć. Patrzysz z dumą w lustro i z miłością mówisz: „Kocham siebie”. Rozkoszujesz się sobą i zaczynasz mieć kontrolę nad swoimi wyborami.
Wszystko dlatego, że wiesz, że wszystkiego można się nauczyć. I wiesz, że proces nauki tak właśnie wygląda.
Na początku jest entuzjazm, potem dowiadujesz się, ile jest do zrobienia i jakie to trudne, bo nie masz wprawy, po jakimś czasie z niesmakiem porzucasz nową ścieżką, która „ewidentnie” nie jest dla Ciebie.
ALE jeśli pamiętasz DLACZEGO to robisz i przede wszystkim DLA KOGO, to wrócisz i pozwolisz sobie na czasową bezradność, delikatność, odkrycie się, by robiąc najpierw nieporadne powtórki, rosnąć w siłę.
I w którymś momencie zauważysz pierwsze sukcesy. Twoje. Nawet małe, ale Twoje. Progres, nie perfekcja.
Ten moment jest wart każdego wysiłku.
Tak czy nie?
Bądźmy dla siebie łagodni,
Marta