Liliputek leżał na kanapie w swoim liliputkowym domku i patrzył tępo w swój liliputkowy sufit. Być sobą, być sobą, być sobą, powtarzał. Być SOBĄ. BYĆ SO-BĄ. BYYYYĆĆĆĆ sobą. SOOOObąąąąąą. Sooobbbbąąąą.
Nic, nada, nothing. Zero pomysłu. Od czego zacząć? Jasny gwint. Żeby chociaż w szkole tego uczyli. To nie, tylko sinus i cosinus. Do niczego mi się to nie przydało!
A samoakceptacja? Porozumienie ze sobą? Komunikacja z innymi? A w życiu! Co najwyżej, od czego zależy przypływ i dlaczego wiatry wieją w lewo. W nosie mam taką edukację.
Podrapał się po nosie. W zasadzie drapanie po nosie niczego nie zmieniało, ale na chwilę dało ulgę. Dlaczego? Bo tak! Już widział te nagłówki gazet, wywiady w liliputkowej telewizji, te tłumy, które zamierają w oczekiwaniu na jego słowa, gdy padnie ważne pytanie „Liliputku! Jak sobie radzić w trudnych sytuacjach?” A on wtedy jak najlepszy mówca, wyjdzie na scenę i spojrzy przeciągle na nich, zmęczony swoją mądrością i wszechogarnięciem. Zrobi dramatyczną pauzę i podnosząc dłoń do twarzy, wypowie natchniony te słowa: „Podrap się po nosie.” Rozlegną się brawa, tłum oszaleje i wtedy rozpocznie się ogólnoliliputkowy ruch drapania po nosie. Hehe, to by było coś. Roześmiał się do swoich myśli.
Wstał. Wrócił do rzeczywistości, gdy niespodziewanie poczuł siłę, której nie czuł leżąc na kanapie. Stanął przed lustrem, tym razem odarty z oczekiwań innych. Z nakazów i zakazów. Przekonań budowanych latami. I zamarł, bo zobaczył swoją maleńkość. A zobaczył ją, bo przerażała go jego wielkość. Tej nie był gotowy ujrzeć. Nie chciał jeszcze uwierzyć, że może wszystko. Albo inaczej. Że może dążyć do wszystkiego. Na swoich warunkach. Nie krzywdząc innych. Nie chełpiąc się. Pokornie, ale z głową uniesioną do góry. Jak Liliputek własnego kroju.
Tupnął liliputkową nóżką. „Teraz przyszedł czas na ustalenie co to znaczy BYĆ SOBĄ.” I wtem go olśniło. Zacznie od ustalenia swoich potrzeb. SWOICH. A potem, potem … przeraził się na samą myśl o szaleństwie, które przyszło mu do głowy…
Potem … nauczy się o nich mówić.